Spór między Keynesem, Friedmanem, Hayekiem i Misesem (ten i parę innych) rozstrzygnął w okolicy trzydziestki (w zmieniających się okolicznościach określ, co znaczy: "maksimum Balcerowicza" ), czyli mniej więcej wówczas, kiedy wyrzucali go z drugiej partii, do której należał (powód był ten sam: zadawał pytania właśnie wtedy, kiedy skarlały wódz rzucał karykaturę programu, sprowadzającą się do tego, jak administrować państwem leżącym na obrzeżu cywilizacji z pożytkiem dla wszystkich członków partii i ich rodzin). Rozstał się z polityką na lat kilkanaście i nigdy by do niej nie wrócił, gdyby nie splot okoliczności, który co przyzna każdy, kto się nad tym choć chwilę zastanowi, miał raczej przynieść koniec wątłej od zawsze egzystencji jego kraju, a nie triumf i chwałę na miarę dokonań wieków dawno minionych i po prawdzie przez większość zapomnianych albo zredukowanych do husarskich skrzydeł z plastiku przywdziewanych na czas mistrzostw w tym, czy owym (sport tolerował, ale widoku tłumów brzuchatych rodaków wyjących jak dzikusy z powodu dobrze odbitej piłki, nie znosił).
Kiedy rzeczywistość dowiodła, że "projekt europejski" ufundowany był na pysze i arogancji (bo jest różnica między postulowaniem europejskiego pacyfizmu i wolności handlu, a próbą przekreślenia kilkunastu wieków historii, które z mieszkańców Płw. Apenińskiego uczyniły Włochów, Galów zrobiły Francuzami, germańską zbieraninę zjednoczyły w niemieckość itd.), druk pustego pieniądza kończy się jednak hiperinflacją, a sąsiadująca z Zachodem barbaria nie potrzebuje wyrafinowanej ideologii, by myśleć o wojnie dla samej wojny właśnie… kiedy więc okazało się, że cały ten post zimnowojenny ład szlag trafił w kilka miesięcy, on był tam gdzie być powinien i dostał władzę, która nie musiała się przez chwilę martwić o większość, zachowanie procedur, czyli (niestety najczęściej) pozorów i tzw. koszty społeczne. Trzeba było po raz już enty w ponad tysiącletniej opowieści o kraju wędrującym po mapie, ratować co się da i jednocześnie próbować budować podwaliny pod sukces, co to przecież "zawsze się może trafić" w sprzyjających warunkach, jakimi nie ukrywajmy, Bóg jego kraj obdarzał rzadko.
Został premierem na "niewiadomojakdługo", bo szła wojna, bezrobocie strzeliło w okolice trzydziestu kilku procent, eksport zmarł na ołtarzu wymuszonej przyjaźni z Germanami, którzy przestali kupować nawet swoje samochody, a co dopiero nisko przetworzony badziew sąsiada, inflacja rosła pasiona zaciągniętymi przez państwo, samorządy i Kowalskich kredytami, których nikt nie miał już nawet zamiaru spłacać, wojsko było słabe, a zresztą nawet jakby było i dwa razy silniejsze to i tak niewielka pociecha bo dwa psy to i tak gówno w starciu z niedźwiedziem… krótko: powiedzieć, że jego krajanie, których nigdy nie kochał, a dla których miał pracować, znaleźli się w czarnej dupie, to nie powiedzieć niczego.
W ogóle się przy tym nie bał i miał tzw. głębokie wewnętrzne przekonanie, że mu się uda (czasami się pomodlił, ździebko częściej i więcej pił swojej ulubionej whisky i wrócił do palenia, którego do śmierci nie udało mu się już rzucić).
Zmienił konstytucję: żadnych rewolucji, ot zlikwidował dualizm władzy wykonawczej, wprowadził zapis o zerowym deficycie budżetowym i zakaz finansowania z budżetu jakichkolwiek "branż" gospodarki, wpisał do niej dwustopniowy podział w samorządach (likwidując przaśny powiat i tzw. samorządowe województwo, którym teraz rządzić miał wojewoda z jego nadania i doradcze przedstawicielstwo gmin). Zreformował oświatę, z uniwersytetami włącznie (wzmocnił nadzór, podniósł poprzeczkę i już nikt nie zdawał matury otrzymując 30% punktów, zlikwidował oddziały zamiejscowe i masową produkcję magistrów…); za podstawową opiekę zdrowotną kazał rodakom płacić, tak samo jak za leki i studia wyższe; chłopom odebrał wszystkie dopłaty sprzedając im jednocześnie resztę ziemi, którą posiadało państwo; wprowadził jednolitą emeryturę zależną od wpływów do budżetu, a nie zapisów księgowych w zakładzie ubezpieczeń, z którym nota bene pożegnał się tak samo szybko, jak z większością agencji, urzędów i finansowanych przez państwo organizacji non dżi. Pociągi przestały się spóźniać, miasta wyładniały (za niesprzątniętą psią kupę, zaniedbanie nieruchomości można było trafić do aresztu; wieszania banerów reklamowych na budynkach zakazał) i zaczęły szybko rosnąć (niedotowana wieś stała się wreszcie miejscem zamieszkania tylko rolników i wypoczynku mieszczuchów; zmieniały się proporcje, kraj się zrobił bardziej industrial); budowę dróg kontynuował, zaostrzył przepisy dotyczące ochrony środowiska, zabronił produkcji plastikowego jedzenia i faszerowania zwierząt hodowlanych antybiotykami; korzystając z ogólnego zamętu, ograniczył wypływ gotówki z kraju i ukrócił samowolę banków, które łączył i z czasem "ukrajowił"…
Kościoła o pomoc nie prosił. Po pierwsze dlatego, że Kościół kochał i wiedział, że koniec sojuszu tronu i ołtarza wyjdzie mu suma sumarum na dobre, po drugie zdawał sobie sprawę z tego, że połowa rodaków niespecjalnie przejmuje się etyką Jezusa z Nazaretu i nie bardzo już wierzy w Trójcę Świętą; tę drugą połowę nie tylko zauważył, ale z czasem zyskał jej szacunek, co mu pozwoliło wprząc ją w służbę państwu, na które wcześniej psioczyła i któremu nie ufała, taplając się w miazmatach europejskości, feminizmu, laicyzmu i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Co prawda prawicowi publicyści, którzy początkowo na jego widok pieli z zachwytu (modląc się jednocześnie o to, by przyjął do wiadomości starą endecką służalczość wobec barbarii, w walce z którą nie chcieli ginąć, zostawiając swoje trzecie żony, dobrze zaopatrzone barki i lodówki, tudzież "niezależne" redakcje-te ich twierdze naszości i jedynej słuszności, w których czuli się bezpieczni, tak homogeniczni i prawicowo polit poprawni), tak więc kon-narodowe media przestały o nim dobrze pisać i mówić, kiedy "wyrzucił" katechezę ze szkół i zapowiedział, że państwo już nigdy nie dołoży z własnego budżetu do stricte religijnych vel wyznaniowych przedsięwzięć typu budowa świątyni, która kończona w złym czasie, poddawała niestety w wątpliwość istnienie Bożej Opatrzności i skłaniała wielu do cynizmu spod znaku Fryderyka Wielkiego (Bóg jest po stronie liczniejszych batalionów); on się tą utratą sympatii prawej strony sceny (operetki) nie przejął (choć był to czas, kiedy z żadnej innej strony poparcia i sympatii nie miał).
W międzyczasie musiał się zająć tym, co tak naprawdę było najważniejsze, czyli uśpieniem wściekłej bestii na wschodzie. W sojuszu z Jankesami, Japończykami i Chińczykami (którym obiecano oddać wpływy nad Afryką i dano nadzieję na "przestrzeń życiową" rozciągającą się od Władywostoku aż po biegun), a przeciw Żabojadom (zakochanym w "wielkiej kulturze kraju niedźwiedzia") i fałszywym do szpiku grubych kości Germanom, czekającym na to, by z siebie zrzucić uwierające ich: pacyfizm i proeuropejską lojalność… udało mu się wymusić na niedźwiedziu kilka ustępstw, które w połączeniu z udaną misją paru świetnie wyszkolonych snajperów, zaopatrzonych również w staroświeckie fiolki z cyjankiem, odsunęły widmo wojny, na czas po następnej smucie ("oby trwała tak długo jak trzeba wysłuchaj nas Panie"). Polityki zagranicznej nie lubił zresztą nigdy i to nie dlatego, że po angielsku mówił tak sobie (miał w nim jednak całkiem dużo ciekawego do powiedzenia). Brzydził go cynizm i tzw. real polityk; z faktem, że musiał sprzedać czarnych, których lubił i którym współczuł, żółtookim Azjatom, których nie lubił i nie rozumiał, nie pogodził się nigdy; pocieszał się, że przyszłość zweryfikuje skutki złego dealu i znajdzie sposób na poskromienie pazernego smoka (bredzącego o dziedzictwie konfucjanizmu, taoizmu, buddyzmu, zakopanych przecież dawno przez krwawego Mao gdzieś w szerokim stepie; które to brednie miały być uzasadnieniem dla potrzeb demograficznej eksplozji i niedoborów ryżu, kurczaków, warzyw i wody pitnej). Wolał żyć i rządzić swoim małym krajem ("nigdy nie będziemy imperium; chodzi do cholery o to, żeby tu się dało wreszcie normalnie żyć").
Kiedy po czterech latach premierowania, kilka milionów podpisów pod i wygrane stosunkiem 9:1 referendum uczyniło go królem, był już zmęczony władzą ("szczęśliwym królem czterdziestu milionów anarchistów chciałbym być": mawiał często). Rzadko się wtrącał w pracę swoich ministrów, kontrolowanych przez parlament i stojącą nad wszystkim konstytucję. Dużo czytał, oglądał stare japońskie i włoskie filmy, kolekcjonował sztukę i biżuterię, próbował pisać wiersze (czego się wstydził), chadzał do teatru i rzadziej filharmonii; spędzał dużo czasu z żoną, którą bardzo kochał, dziećmi i wnukami w niewielkim gospodarstwie, kupionym na kredyt tuż po koronacji; pił swoją whisky, a raz w roku pozwalał sobie na jointa (obserwował wtedy gwiazdy i snuł plany na przyszłość, czekającą go po śmierci). Bardzo tęsknił za Żydami, których nieobecność od zawsze była dla niego udręką, a pod koniec życia stała się rodzajem obsesji (a ta z kolei podnietą dla kolorowych magazynów, co jak karaluchy przetrwałyby nawet wojnę nuklearną). W ogóle u kresu swych dni nieco zdziwaczał: dwa razy dziennie kazał dla siebie odprawiać mszę po łacinie i codziennie przystępował do komunii; korzystał z przywileju i dzwonił często do papieża ciągle z tym samym pytaniem o sens i Boga, bluźniącego na krzyżu, mając przy tym w krwiobiegu znaczną ilość bursztynowego trunku; z nikim się nie przyjaźnił; częściej się wzruszał publicznie, co wielu "monarchistów" miało mu za złe. Zmarł cicho, wśród najbliższych; rodacy, którym za jego panowania przybyło w kiesach po trzykroć, nie byli w stanie go pokochać; czuli, że on ich nie lubi i chciałby "żeby byli inni". Dużo pisano o traumie narodu odrzuconego przez króla; dość szybko zaproponowano powrót do republiki i go przeprowadzono; monarchia stała się na poły wstydliwym epizodem, coraz częściej wyszydzanym przez epigonów europejskości i polit poprawności wszelkich opcji i wyznań.
Tymczasem dojrzewał jego wnuk, który, co zauważyli nawet ci, co nie chcieli, był do niego nie tylko fizycznie podobny…
Michał Augustyn