Bolszewicy polskiej prawicy

Jarosław Kaczyński wie, co jest zgodne z „rewolucyjną” moralnością, a co nie. Wystawianie na pokuszenie jest zgodne, jeżeli tylko ma pomóc w udowodnieniu tezy o układzie. Każda prowokacja, manipulacja, każdy sojusz, każda anatema… niczym nie różni w tym zakresie pisowskich „rewolucjonistów” od bolszewików. Wroga nie wystarczy naznaczyć piętnem kontrrewolucji. Wróg musi być również amoralny!

1917

Zanim jeszcze bolszewicy pokonali „białych”, maszyna terroru dotknęła tych, z którymi wydawałoby się, było, czy być powinno bolszewikom po drodze.
Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich były wszak spontanicznie powołaną do życia reprezentacją wszystkich, co odrzucali nie tylko carską Rosję, ale i wizję Rosji wprawdzie demokratycznej, ale wciąż kapitalistycznej (czyli plan Rządu, który był nie tylko tymczasowy z racji okoliczności, ale i kompletnego braku popularności w masach).
Bolszewicy od samego początku, z wielką zaciekłością rozprawiali się z polityczną konkurencją, która z racji wpływów w społeczeństwie, popularności swoich programów, mogła pozbawić bolszewików tego, o czym Lenin i jego towarzysze myśleli od zawsze: totalnego monopolu władzy.
Monopol władzy musiał oznaczać monopol na interpretację „pism świętych” komunizmu, czyli tego, co w dorobku zostawili Marks z Engelsem. I wszystkich pojęć ważnych dla czerwonej międzynarodówki; pojęć, które były punktem odniesienia dla ogromnej większości identyfikujących się z rewolucją. Bo wszak komuniści, socjaliści (potencjalnie najbardziej obeznani z praktyką władzy, bo uczestniczący tu i tam w jej sprawowaniu) i anarchiści (stanowiący po części alternatywę dla Międzynarodówki Marksa) na całym świecie żyli do rewolucji październikowej prawie wyłącznie w świecie idei (pominąwszy nieudane,bo krótkotrwałe zrywy, takie, jak Komuna Paryska), niespecjalnie się troszcząc i nie bardzo mając okazję przetestować, jak ma wyglądać praktyczna realizacja idei; gdzie dokładnie,to znaczy empirycznie, szukać desygnatów pojęć i dogmatów, w które zdążono je zamienić. Czy zdefiniowano wcześniej precyzyjnie, kto jest, a kto nie jest wyzyskiwaczem;kogo dokładnie zaliczyć do mas pracujących; kto ma szanse na zakwalifikowanie do klasy, która jest nośnikiem „nowego” i przetrwa, a kto „starego” depozytariuszem i jest skazany na zagładę? Czy Marks napisał, jak w praktyce ma wyglądać przejęcie środków produkcji, jej kontrola i dystrybucja efektów pracy „nowych ludzi”, wolnych od ucisku i wyzysku? Czy zaproponował ramy instytucjonalne dla władzy proletariatu?
Nie napisał i nie zaproponował. Nie zrobiła tego również Międzynarodówka, dlatego można jej było odebrać władzę równie łatwo, jak Rządowi Tymczasowemu. Okazało się, że marzyciele całego świata, dość szybko zgodzili się na jeden ośrodek interpretacyjny.Tak silne wrażenie zrobiło zdobycie władzy, że kwestię sporu o interpretację idei odesłano w niebyt.Kiedy zorientowano się, co się stało, było już za późno. Przymus przypieczętował stan faktyczny. I tak zostało, aż do upadku systemu.
Żeby zmonopolizować interpretację idei Marksa, bolszewicy musieli na początek zmonopolizować samą rewolucję. Musieli rewolucję utożsamić z marksizmem i własną jego interpretacją.
A komunizm nie był jedyną ideologią promującą „wielką zmianę”. Najpopularniejszą partią przed i po wybuchu rewolucji była przecież nie WKP-b, ale formacja socjalistów-rewolucjonistów, czyli anarchizujących rewolucjonistów z bardzo praktycznym,bo konkretnym i prostym, programem oddania fabryk w zarząd robotników i ziemi w chłopskie ręce. 90% mieszkających w Rosji to byli chłopi, którzy od państwa nigdy niczego nie dostali. Za to musieli je utrzymać i w razie wojny być gotowi oddać za nie życie. Eserowcy słusznie kombinowali, że chłop, który otrzyma ziemię i wolność, a któremu z ramion zdejmie się ciężar podatków i obowiązku służby ojczyźnie, stanie się chłopem szczęśliwym (w każdym razie szczęśliwszym). Jak się wydaje, chłop rosyjski też tak uważał, bo socjalistów-rewolucjonistów popierał; choćby wybierając ich do parlamentu, który bolszewicy rozpędzili już po jednym dniu (za poparcie dla eserowców, które uświadomiło bolszewikom, że rosyjski chłop nie bardzo jest materiałem, z którego można ulepić „nowego człowieka”, chłop zapłacił cenę straszliwą).
W miastach natomiast należało się rozprawić z mienszewikami, którzy od gwałtu rewolucji, na którą się jednak warunkowo zgadzali (a był to ich błąd największy), woleli zmiany ewolucyjne; na dodatek, na swoją ostateczną zgubę, byli przyzwyczajeni do demokratycznych procedur i instytucji. Z mienszewikami poszło łatwiej niż eserowcami, bo miast w Rosji wiele nie było.
Bolszewicy konsekwentnie zadekretowali monopol na wiedzę o tym, czego Naprawdę chce większość społeczeństwa; ta większość, która miała ocaleć z rzezi rewolucji. Bolszewicy od samego początku, do samego końca siedem dekad później, „wiedzieli lepiej”.
Cel wydawał się więc rewolucjonistom jeden: uwolnienie od świata kapitału kojarzonego z wyzyskiem-tak samo jak instytucji caratu, sprawiedliwość, równość i bezklasowe społeczeństwo. O doborze środków do realizacji celu i jego ostatecznym kształcie zadecydował jednak bolszewicki monopol na rewolucyjną Prawdę.
Kiedy już Lenin wysłał do obozów koncentracyjnych wszystkich oponentów, których nie kazał wcześniej rozstrzelać, pojawił się problem z zagospodarowaniem samego monopolu.
Okazało się, że monolit znaczą różne pęknięcia; co stało się jeszcze bardziej widoczne, kiedy Lenin umarł i zabrał do grobu autorytet, tego, któremu się udało i który z samego faktu sprawności w zdobywaniu władzy, może pretendować do roli twórcy i interpretatora dogmatu.
Bałagan pojęć i trudność z odszukaniem desygnatów, musiały raz jeszcze oddać władzę w ręce nie tego, który byłby najinteligentniejszy, najbardziej wyrafinowany i obeznany z „pismami świętymi”, ale w ręce najbardziej sprawne, potrafiące przejąć władzę praktyczną, czyli tę trzymającą i cugle i bat ( powtórzmy-władzę robiącą na wszystkich dookoła wrażenie).
Stalin był sprawny. I dlatego to nie Bucharin i Zinowiew, a później Trocki, ale właśnie głupszy od nich góral, miał decydować o prawomyślności i czystości doktryny.
Z wiadomymi dla swoich poddanych (bo nie współobywateli) i świata skutkami.
To on posiadał wiedzę o tym, kto jest wrogiem, a kto nim nie jest (choć być może nazajutrz już będzie).
To on decydował, który sojusz jest słuszny (choć wczoraj i nazajutrz słuszny już nie był).
To on wiedział, co jest odchyleniem, a co pożądana normą.
To on miał moc wybaczania i odpuszczania (klasowych) win.
To on miał moc karania, tych których być może jeszcze wczoraj nagradzał (ci, których ukarał, na litość raczej liczyć nie mogli).
To on potrafił zmienić nie tylko bieg przyszłości, ale i przewyższył samego Boga wpływając na przeszłość, opowiedzianą przez niego na nowo (choć niekoniecznie raz na zawsze; bo we wszystkim, co czynił, obecny był element elastyczności, o której zakresie to on decydował i do której z czasem przyzwyczaił wytresowanych w bezwzględnym posłuszeństwie i uwielbieniu wyznawców).

2012

Nie było w III RP partii, która jak Prawo i Sprawiedliwość żądałaby monopolu na rozumienie, czy interpretację idei takich jak: naród, solidarność, wspólnota, tradycja, suwerenność, interes narodowy… i która rościłaby pretensje do wyłączności na dokonanie zmian, pożądanych przez licznych uczestników polskiego życia publicznego i Polaków w ogóle.
Podobnie bowiem, jak przed rewolucją 1917 roku, tak i pod koniec lat dziewięćdziesiątych wielu zgadzało się, co do konieczności przeprowadzenia reform wzmacniających państwo (choć w różnym sensie: dla jednych państwo miało siłą swoich służb, bardziej niż dotychczas budzić respekt; dla innych wzmocnienie miało oznaczać większą sprawność administracji, samorządu, instytucji państwo wspomagających; ktoś chciał widzieć państwo „tanie”,a ktoś aktywne w gospodarce itede.). Wielu nie zgadzało się na odrzucenie takich postulatów,jak lustracja i dekomunizacja (też różnie rozumianych w praktyce). Byli wreszcie krytycy „liberalizmu”, który jakoby Polsce zafundował Leszek Balcerowicz w wersji skrajnej, wykluczającej solidaryzm i byli tacy, którzy tym samym reformom zarzucali kompromis z „lewicowym” pomysłem „społecznej gospodarki rynkowej”. Wszystkich „rewolucjonistów” łączyło poczucie zachwiania równowagi między żądaniem (dążeniem do) nowoczesności (modernizacji), a związkiem z tradycją, między przynależnością do europejskiej wspólnoty, a interesem narodowym, między rozliczaniem z niechlubną czasem przeszłością, zagmatwanymi polskimi dziejami, niepodlegającymi łatwym ocenom, prostemu zaszufladkowaniu, a chwałą lat minionych i dumą płynącą z przynależności do narodowej wspólnoty, szlachetnej i mającej „od zawsze” do spełnienia misję.
Krótko: niezadowolonych tak, czy siak, z tego, czy owego powodu było na tyle wielu i na tyle mocno zakorzenionych w społeczeństwie i jego tęsknotach, lękach, ale i nadziejach, że możliwe stało się powołanie do życia Rad Delegatów IV RP i odsunięcie od władzy elity, która okazała się z zaskoczeniem dla wszystkich, w tym i siebie samej, elitą bardzo tymczasową. Właściwie w młodej, może nawet raczkującej demokracji to normalna rzecz. Jakaś koncepcja wygrywa, jakaś przegrywa. Wszystko byłoby, bez względu na ocenę programów „rewolucjonistów”, zgodne ze standardami demokracji, gdyby nie fakt, że jedna z partii przejęła metody, język, strukturę, styl, zachowania w prostej linii od WKP-b.
Z zachowaniem proporcji rzecz jasna, bo póki co, nie leje się w Polsce krew.
Najpierw Prawo i Sprawiedliwość zażądało monopolu na dokonanie zmian. To dlatego Jarosław Kaczyński odrzucił możliwość współpracy z Platformą Obywatelską, czyli partią, która poparła wiele „rewolucyjnych” tez. Rozwiązano WSI, powstała CBA. Instytut Pamięci Narodowej dostał więcej pieniędzy. Pozbawiono SB-ków przywilejów emerytalnych.I tak dalej, i tak dalej; a wszystko to odbyło się nie tylko z przyzwoleniem,ale i zdecydowanym poparciem Platformy, której lider Jan Maria Rokita nawoływał do umierania za Niceę (co się wpisywało w ściganie „stronnictwa białej flagi”), ściągania cugli i którego raport z rywinowskiej komisji był zbieżny z opisem Polski niszowych, radykalnych pisemek w stylu Najwyższego Czasu; a sprowadzał się do konkluzji,że oligarchowie i właściciele największych mediów, razem ze służbami i postkomunistami w ogóle, tworzą realną i pozademokratyczną władzę, kpiącą sobie z ludu bezczelnie i… bezkarnie.
Monopol na zdefiniowanie zmiany, nie byłby możliwy bez koalicji z tymi, którzy tęsknili i gloryfikowali PRL; państwo odrzucane, a czasem znienawidzone (znowu w różnym stopniu) przez „rewolucjonistów”. Koalicja z postpeerelowską Samoobroną była tym momentem,w którym Jarosław Kaczyński uznał swoje prawo do klasyfikacji wrogów (bo nie przeciwników, dla których w czasie rewolucji nie ma miejsca!) i przyjaciół; nie w zgodzie z jakąś logiką, faktami, ideowymi założeniami, ale pragnieniem władzy i poczuciem nieomylności w nadawaniu treści pojęciom, które choć były ważne dla wszystkich „rewolucjonistów”, to przecież były przez nich dyskutowane i różnie rozumiane.
Logika bolszewickiego zamachu na ideę IV RP, pozwalała Jarosławowi Kaczyńskiemu dowolnie manipulować miejscem, gdzie mają stać „zomowcy” i ich poplecznicy i tym, gdzie tkwi nietknięta przez różnorakie „odchylenia”, najbardziej wartościowa część społeczeństwa.
I znowu negując niewygodne fakty (miliony członków PZPR, tęsknotę większości za PRL-em, czyli uznania tego państwa za swoje; poparcie tejże większości np. dla wprowadzenia stanu wojennego itede.) Jarosław Kaczyński powołał do życia wspólnotę, która w ciemno zyskuje status „soli tej ziemi”, nieskalanej przez „liberalne pseudo elity”, nieuwikłanej w „układ”, zawsze oddanej ojczyźnie, gotowej na poświęcenie dla niej, zawsze solidarnej.I o tym, kto jest, a kto nie jest częścią tej wspólnoty, nie decydują zasługi, czyny, konkretne postawy, czy nawet przynależność do partii wspierających prosowiecki reżim.O przynależności do „klasy patriotów” decyduje Jarosław Kaczyński. Sam.
Dostępu do owej klasy nie mają ci, którym idea „rewolucji” była i często wciąż jest naprawdę bliska. Ba, czasami wykluczeni i uznani za wrogów, wydawali się być bardziej „prorewolucyjni” od tego, który ostatecznie próbuje sięgnąć po monopol na „rewolucję” i jej interpretację.
Nieważne, że Bronisław Komorowski był opozycjonistą w PRL-u, że jest spokrewniony z przywódcą Powstania Warszawskiego (czyli ma bardzo dobre, teoretycznie, pochodzenie), że w III RP też nie był specjalnie związany ze znienawidzoną przez pisowską część „rewolucjonistów” „michnikową łżeelitą”. Nieważne, że Stefan Niesiołowski siedział lata całe w komunistycznym więzieniu, że pochodzi z endeckiej rodziny, a w III RP długo był kojarzony z radykalnymi zwolennikami dekomunizacji i lustracji. Nieważne, że Radek Sikorski należał do ROP-u i komunizmu wręcz fizycznie nie toleruje. Tak samo jak Antoni Mężydło i wielu, wielu innych „rewolucjonistów”. Nieważne, że Tomasz Wołek jeździł z ryngrafem do zamordysty Pinocheta, a Piotr Wierzbicki całe lata upominał się o dekomunizację i lustrację, tak samo, jak Cezary Michalski… Wszystko to nieważne, bo tylko Jarosław Kaczyński wie, kto jest „rewolucjonistą” naprawdę, a kto tylko z pozoru i komu można przykleić łatkę zdrajcy, czyli „kontrrewolucjonisty”. Bo tylko Jarosław Kaczyński wie, co jest esencją, istotą „rewolucji”.
Ta bolszewicka logika, pozwala bardzo szybko, pozbywać się również bliskich towarzyszy; członków tej samej partii, w tym i jej współzałożycieli.
Dorn, Polaczek, a z drugiej strony Ujazdowski, czy Jurek, wszyscy są naznaczeni jakimś „odchyleniem”. Monopol, w odróżnieniu od wielu pojęć, którymi uwielbiają się posługiwać rewolucjoniści, jest bowiem bardzo dobrze zdefiniowany.
Jarosław Kaczyński oczywiście wie, czego naród chce (ta część społeczeństwa, która zasługuje na to miano). A naród chce przede wszystkim jego i z nim się zgadza, nawet jeśli jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, bo znajduje się pod wpływem obcej propagandy. Jeżeli udało się osłabić wpływy Gazety Wyborczej i przejąć telewizję publiczną (używając do tego zwolenników „cara”) to i tak pozostaje jeszcze wyzwanie w postaci grupy ITI (niech płoną wozy transmisyjne!). Wiadomo: walka klas musi się nasilać wraz z rozwojem rewolucji, a na miejsce jednej odciętej głowy kontrrewolucji, odrastają dwie. Dlatego szybko trzeba piętnować tych, którzy na chwilę zasilili szeregi bolszewickie, ale okazali się „wtyczką kontrrewolucjonistów”.
Jarosław Kaczyński wie również, co jest zgodne z „rewolucyjną” moralnością, a co nie. Wystawianie na pokuszenie jest zgodne, jeżeli tylko ma pomóc w udowodnieniu tezy o układzie. Każda prowokacja, manipulacja, każdy sojusz, każda anatema… nic nie różni w tym zakresie pisowskich „rewolucjonistów” od bolszewików. Wroga nie wystarczy bowiem naznaczyć piętnem kontrrewolucji. Wróg musi być również amoralny!
Wróg jest przecież potrzebny, by mobilizować do walki i wzmożonej czujności te masy,które zdążyły się już zachwycić skutecznością bolszewików i które w gruncie rzeczy w swej istocie, od dawna już są zbolszewizowane, bądź na bolszewizm gotowe.
Jest bowiem różnica (poza nieużywaniem, na razie, przemocy) między bolszewikami A.D. 1917 a Prawem i Sprawiedliwością. Otóż, o ile bolszewicy nie cieszyli się długo w ogóle społecznym poparciem i musieli dopiero, używając przemocy i zmasowanej propagandy, wychować sobie zwolenników, o tyle Prawo i Sprawiedliwość ma już u Polaków spore wzięcie. Można to ująć w języku wolnego rynku tak, że o ile bolszewicy musieli dopiero wykreować dla siebie popyt, o tyle Prawo i Sprawiedliwość na ten popyt może od dawna liczyć. A podobieństwo (kolejne) jest takie, że jak bolszewicy ukradli (na chwilę) eserowcom ideę oddania ziemi w chłopskie ręce i natychmiastowego pokoju, tak i Prawo i Sprawiedliwość musi zacząć łgać, kokietując „rewolucyjne” centrum. Nie może też zapominać o „carskich” zwolennikach i „procarskich” sentymentach (bolszewicy też odwołali się do patriotyzmu carskich generałów walcząc z międzynarodową interwencją); a Jarosław Kaczyński wie, nie od dziś, jak wabić propeerelowskie masy, dając im za poparcie, nadzieję na ostateczne rozgrzeszenie, a nawet awans do klasy ideowo czystych „rewolucjonistów”; w logice bolszewizmu takie połączenie cynizmu z sofistyką jest nie tylko możliwe,ale i z zasady oczywiste, zdeterminowane). Bolszewicy będąc formacją zrazu nieliczną, elitarną i powtórzmy niepopularną, musieli jednak poszerzyć „bazę”, bez której rewolucyjny terror w służbie monopolu, nie byłby możliwy. Lenin odwołał się do najniższych instynktów, najbardziej prymitywnych z „ludu”, analfabetów zawsze gotowych na przemoc i pożądających jakiegokolwiek awansu.
Prawo i Sprawiedliwość zawarło wiele lat temu sojusz z polskim chamem.Nie z przedstawicielem polskiego ludu, który ma określone aspiracje i tak samo, jak za Kościuszki, jak w czasie powstania styczniowego, czy w międzywojennej Polsce, łaknie modernizacji, oświaty dla swoich dzieci-po prostu zasobniejszego bytu, ale sojusz właśnie z polskim chamem.
Cham, czyli prymityw niezdolny do rozumienia czegokolwiek i dlatego zawsze łaknący prostych, często spiskowych wyjaśnień swojej nędzy, sfrustrowany sobą samym i tym, jak traktują go inni (popełniający od stuleci ten sam grzech wobec chama, grzech zaniechania i pogardy); cham nienawidzący wszystkich elit i spragniony przynależności do jakiejś wspólnoty, bez zaangażowania w to osobistego wysiłku, niejako z klasowego, czy rasowego automatycznego przydziału; ten cham stanowi o sile bolszewików polskiej prawicy. Wszystko jedno, czy rzeczywistość wyjaśni mu Ojciec Dyrektor Rewolucjonista razem z Robesspierem Pospieszalskim , czy zrobi to sam Jarosław Kaczyński, cham jest gotowy na uwiedzenie. On chce bezpieczeństwa z daleka od odpowiedzialności i wolności, od debat, również tych toczonych przez „rewolucjonistów”. Wizja świata musi być prosta i zawsze zawierać element tłumaczący status chama: jego nieudaczność i biedę. Polski cham nie zna historii Polski. Nie zna, bo nigdy się jej nie nauczył, nawet jeżeli ktoś nauczyć jej próbował. Historia Polski nie jest zresztą dobra dla bolszewickiego planu. Za dużo w niej nagłych zwrotów akcji, niejednoznaczności i finezji. Za dużo idei, często sprzecznych ze sobą, właśnie wieloznacznych, niedających się wepchnąć w ramy jednej definicji i historiografii.
Cham vel kibol, choć historii nie zna, czuje się jednak patriotą. Bolszewickim patriotą. I Jarosław Kaczyński to wie. Dlatego tego chama dopieszcza, kokietuje, schlebia mu, stawia wyżej od niedawnych towarzyszy broni i wykreowanych w opozycji do łżeelit, służalczych wobec wodza i rewolucji, elit „patriotycznych”. Tak samo chama kokietowali pierwsi sekretarze PZPR, stąd skojarzenie Jarosława Kaczyńskiego z Władysławem Gomułką; skojarzenie na jakie wpadł Stefan Niesiołowski po słynnym wiecu w Hali Oliwy. Bo w odróżnieniu od polskiego chama, Jarosław Kaczyński historię i mechanizmy nią rządzące zna i wie,że rewolucję można robić bez Trockiego, Bucharina i Zinowiewa (o czym zapomnieli Dorn, Ujazdowski, Michalski i inni, znający wszak historię nie gorzej od Jarosława Kaczyńskiego). Nie ma ludzi niezastąpionych. Ale rewolucja nie może się obejść bez mas. Mas gotowych na interpretacyjny monopol.
I takie masy do dyspozycji Jarosław Kaczyński ma.
Te bolszewickie pisowskie zastępy, są po bolszewicku oddane i po bolszewicku pełne nienawiści.

Przyszłość

Jak więc się potoczy polska historia? Co nas czeka? Próżny trud futurologa. Jesteśmy skazani na spoglądanie w przeszłość i chwytanie teraźniejszości. Co możemy stwierdzić z jako taką pewnością, to brak przykładów z historii, w których osobista tragedia zmieniałaby tyranów i despotów w łagodnych władców, którzy nie byliby panami sumień swych poddanych i nie łaknęli monopolu na Prawdę i jej „jedynie słuszną” interpretację. Wiemy, też, że uśpione demony budzą się w sprzyjających okolicznościach; najczęściej wtedy, kiedy w skarbcu brakuje pieniędzy.
I wiemy, jak zaczynają się, przebiegają i kończą rewolucje i większość rewolucjonistów. O reszcie nie wspominając.
Nie możemy więc narzekać, że nie wiemy niczego. Coś tam jednak wiedzieć jest nam dane, choć o przyszłości wyrokować nie sposób.

Opublikowano: Liberte