A jednak Rzeczpospolita

Nie chcę żyć w Stanach Zjednoczonych Europy. Nie przyjmuję do wiadomości, że Polska (która przez większą część swojej historii nie była państwem „narodowym”) miałaby być czymś na kształt Landu w „zdenacjonalizowanej” i zunifikowanej „do reszty” Europie (ktoś naprawdę wierzy, że np. Francja mogłaby takim Landem być?). Nie zgadzam się z bez alternatywnym światem wyobrażeń, zwolenników tez Sikorskiego: wiem, że Europejczycy mogą współpracować i żyć w pokoju nie tylko bez Państwa Europa, ale i wspólnej waluty oraz Unii Europejskiej (bo robili to już w ramach Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej).

Unia nie determinuje bogacenia się

Wyrzeczenie się państwowości, uznanie, że w zglobalizowanym świecie narodowość (która  w Polsce nie może, bez negowania Jej tradycji, odnosić się do etniczności) staje się przeszkodą m.in. w budowaniu konkurencyjnego wobec Stanów Zjednoczonych, czy Chin rynku, są mi obce z co najmniej dwóch powodów.

Nie ma żadnych przeszkód, żeby Europa stanowiła terytorium tworzące jeden ryneki kilkadziesiąt w pełni suwerennych państw jednocześnie. Zarówno Europejska Wspólnota Gospodarcza, jak i część rozwiązań wypracowanych przez Unię Europejską są fundamentem, na bazie którego można na trwałe zbudować jednolity europejski rynek (przypomnijmy, że postanowienia traktatu z Maastricht, odnoszące się do deficytu sektora publicznego nie były przez nikogo przestrzegane). A zagrożeniem dla istnienia europejskiego wspólnego i wolnego rynku, jest nie brak Stanów Zjednoczonych Europy, ale dopuszczenie do głosu przez niemal wszystkie europejskie rządy i parlamenty, keynesistowskiej szkoły ekonomii, która uznaje stymulację monetarną (zwiększany „w razie potrzeby” deficyt, drukowanie pieniądza itd.) za rozwiązanie równoprawne wobec założeń klasycznej ekonomii. Federacja Europejska nie wyeliminuje z życia Europy głupich idei; może za to skutecznie zatruć życie tym narodom, które są przywiązane do, ich zdaniem, sprawdzonych i mądrych rozwiązań (przykład Niemiec, pamiętających polityczne konsekwencje hiperinflacji i ich dzisiejszy opór przed drukowaniem pustego euro, jest znamienny).

Nie ma powodów, dla których kraje uznające niski (zerowy?) deficyt finansów publicznych i politykę swoich banków centralnych strzegących siły nabywczej pieniądza, za wartości same w sobie, nie mogłyby się porozumieć w sprawie utworzenia terytorium wolnego europejskiego rynku (przy wykluczeniu z tego terytorium państw o niekontrolowanym deficycie i proinflacyjnej polityce pieniężnej; największą karą są bowiem nie sankcje dekretowane przez komisję europejską, czy w przyszłości rząd Państwa Europa, ale wyrzucenie poza nawias terytorium wolnego rynku).

Żeby taki rynek europejski mógł trwać, nie są potrzebne ani scentralizowane europejskie instytucje w obecnej formie, ani tym bardziej Stany Zjednoczone Europy.

Zastąpienie EWG, Unią Europejską nie zapobiegło przecież erozji wspólnego rynku (rynku w ogóle) i, co nie daj Boże, może zakończyć się gigantyczną katastrofą o trudnych do przewidzenia skutkach (nikt nie chce „wejść w recesję”, która oczyściłaby rynek ze źle funkcjonujących podmiotów; nikt też za sprawą przyjęcia euro nie ma możliwości prostej, acz bolesnej dla wierzycieli przeceny swojej gospodarki za sprawą dewaluacji „narodowej” waluty).

Jesteśmy, chcąc nie chcąc, blisko momentu, kiedy trzeba będzie przyznać rację Margaret Thatcher, która uznała Unię Europejską za dowód pychy i zarozumiałości kilku europejskich państw i ich przywódców; a daleko od sytuacji, w której sukcesy integracji europejskiej skłaniałyby do jej pogłębiania.

Nie mamy również dowodu na to, że innowacyjność adaptowana do gospodarki, a będąca podstawą jej wzrostu, potrzebuje jednego europejskiego państwa.

Norwegowie są bogaci, Szwajcarzy są bogaci, Austriacy, Szwedzi, Finowie itd. też; w każdym z tych państw (nie wszystkie są członkami Unii) mieszkają narody, które inaczej budują swój dobrobyt (jakiego jeszcze długo, jeśli kiedyś w ogóle, nie zaznają Chińczycy). 

Inna jest wielojęzyczna, przesiąknięta kalwinizmem i niezależnością kantonów Szwajcaria, a inna socjaldemokratyczna silnie scentralizowana Szwecja (ze swoją mono etniczną historią).

To, co łączy wszystkich bogatych Europejczyków, to fakt, że ich zamożność bierze się przede wszystkim z pracy (inaczej organizowanej, bo Nokia jest państwowa, a Mercedes prywatny), a nie dodrukowywania euro (koron, franków itd.), czy zakorzenienia w europejskich instytucjach (Europa Zachodnia była bogata z a n i m powstała Unia Europejska i z a n i m przyjęto euro).

Jeżeli ktoś upierałby się przy tezie, że Unia Europejska jest siłą sprawczą bogactwa i tworem kierującym się racjonalizmem, niech się przyjrzy realizacji tzw. polityki spójności (przećwiczonej przez Niemców po zjednoczeniu w wersji „narodowej”). Co z tego, że w biedniejsze regiony Unii Europejskiej są pompowane gigantyczne środki? Czy południe Włoch dogoniło Północ? Czy polska ściana wschodnia dogania choćby Wielkopolskę (która swoją relatywną siłę zbudowała w warunkach skrajnie niesprzyjających; w konfrontacji z ekonomiczną przemocą niemieckiego zaborcy)?

Zwolennikom Federacji Europejskiej trzeba również przypomnieć o tym, że 40% unijnego budżetu jest przeznaczane na działania w ramach tzw. Wspólnej Polityki Rolnej (czyli centralnego planowania, ograniczonego dzięki Bogu do jednej dziedziny gospodarki).

Czas już rozliczyć intelektualnie skutki dopłat do: hektara, sadzenia lasów i betonowania podłóg w polskich oborach. Ile z tych działań sprzyja trwałemu bogaceniu się Polaków? Jak Wspólna Polityka Rolna przygotowuje nas na czas, kiedy ukraińskie rolnictwo zacznie wykorzystywać swój uśpiony potencjał?

Odpowiedzi na te pytania są znacznie ważniejsze i bliższe rzeczywistości niż postulaty „pogłębiania integracji”.

Reasumując: Unia Europejska ani nie determinuje bogacenia się (a być może przyczyni się do czasowego zubożenia Europejczyków, jeżeli kryzysu nie uda się zatrzymać), ani nie jest konieczna do zorganizowania wspólnego europejskiego rynku; tym bardziej nie mają takich mocy sprawczych nieistniejące i niedookreślone nawet w sferze idei Stany Zjednoczone Europy.

Polska winna trwać wiecznie…

To patetyczne motto, było traktowane bardzo serio przez mojego pradziadka, który swą młodość przeżył, jako poddany cesarza Franciszka Józefa. Pradziad zakładał w swoim powiecie Stronnictwo Ludowe, mój dziadek-członek PSL Piast wspomagał Bataliony Chłopskie i próbował odbudowywać stronnictwo po wojnie; tato też był ludowcem. Moja chłopska galicyjska rodzina, budowała swoją tożsamość w oparciu o dwie niezmienne wartości. Pierwszą z nich był ludowy (często antyklerykalny) katolicyzm. Drugą, przekonanie, że polskość jest oczywistym punktem odniesienia; nawet jeśli dzieje Rzeczpospolitej to historia wolności przywłaszczonej przez jeden stan; nawet jeśli chłopi byli w niej aż do Konstytucj 3 Maja niewolnikami, to i tak polskość właśnie, miała w dużym stopniu definiować dążenia i tożsamość moich przodków. 

Jest się oczywiście niezależnym i niepowtarzalnym bytem, ale jest się również (najlepiej z wyboru, co było wyjątkową i piękną cechą wielokulturowej Rzeczpospolitej) ulepionym z narodowej historii, języka, kultury.

Moi dziadkowie byli porządnymi ludźmi, także dlatego, że byli Polakami. W ich chłopskich domach (dopiero mój tato ukończył studia wyższe) czytano Sienkiewicza znaczniej częściej niż Pismo Święte. Egoizm szlachecki był zawsze przyczyną chłopskiego upokorzenia i buntu, ale szlachetność Wołodyjowskiego, czy wewnętrzny dżihad Kmicica budziły podziw i zazdrość.

Jak więc zwolennicy Państwa Europa wyobrażają sobie zgodę, na wyrzeczenie się państwowości i suwerenności przez takich jak ja? Co miałbym powiedzieć swoim przodkom, dla których Polska była ideą świętą, niedyskutowalną, stanowiącą punkt odniesienia?

Miałbym im powiedzieć, że strofy Słowackiego i Leśmiana, że polszczyzna Bruno Schulza jest równie ważna i nieważna, jak mój kiepski angielski? Miałbym powiedzieć, że chcieli być Polakami bez sensu, bo powinni, nie tracąc czasu, zostać Europejczykami pełną gębą?

A może zgodzić się z tezą, że polskość przetrwa nawet bez suwerennej państwowości (przecież już raz się to udało), realizowana i przeżywana w ramach europejskości?

I niby co owa europejskość ma znaczyć?

Kiedy grają polski hymn, to widzę Polaków, którzy u boku Napoleona bili się „za naszą i waszą wolność”; kiedy grają „Boże coś Polskę” to widzę Polaków upokorzonych brakiem państwa i bezbożnie modlących się o „wojnę narodów”; kiedy grają „Rotę”, to widzę mojego pradziadka, który każe dzieciom czytać na głos trylogię Sienkiewicza. Kiedy idę Piotrkowską w kierunku Bałut (po drodze minę Plac Wolności z Naczelnikiem na cokole) to widzę łódzkich Żydów, których Polsce odebrali bardzo europejscy i bardzo cywilizowani zachodni Jej sąsiedzi; Żyda Polaka Korczaka widzę i słyszę, jak śpiewa „O mój rozmarynie”, w polskim mundurze; po polsku będąc romantykiem do końca, wydając się na śmierć z dziećmi, które wychowywał do człowieczeństwa, demokracji i polskości. 

Kiedy się dzielę opłatkiem, kiedy siedzę na dziedzińcu Wawelu, kiedy oglądam dokument z Powstania Warszawskiego, kiedy, kiedy, kiedy… 

Jestem Polakiem do szpiku kości; nawet gdybym chciał od polskości uciec, to nie dam rady i nie chcę.

A Europejczykiem? Tak, jestem Europejczykiem, bo bliskie mi są europejskie standardy: prawa człowieka i demokracja; tak, bo jestem świadom antycznego dziedzictwa. Ale moja europejskość jest wobec polskości wtórna, drugoplanowa i … letnia.

Nie wzrusza mnie śpiewanie „Ody do radości”; unijne gwiazdki na niebieskim tle są jak logo firmy, którą cenię, ale na pewno jej nie kocham.

A Polskę kocham! I jestem dumny: z dokonań Piastów, Jagiellonów, z Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Jestem z tego i żyję tym, bo tak chcę; bo polskość czyni mnie lepszym człowiekiem, a może i człowiekiem w ogóle. 

Wiem też, że suwerenne państwo jest warunkiem trwania polskości nieokaleczonej, pozbawionej kompleksów, otwartej, mądrej i europejskiej właśnie; tego nas uczy czas 123 lat, kiedy Polski na mapie Europy nie było.

Ale to nie wszystko: ja mam do spłacenia wobec tych Polaków, których już nie ma, ale przecież są, dług. I dreszcze wywołuje we mnie myśl, gorsza niż wyzwisko rzucone Bogu, że mógłbym naszym przodkom powiedzieć: chrzańcie się, was już nie ma, was trzeba zakopać  w europejskości z ułańskim czakiem, husarskimi skrzydłami i kosami postawionymi na sztorc (dół musi więc być niestandardowo głęboki). Miałbym się wstydzić tego, że czuję się częścią „królewskiego piastowego szczepu”? Nie wstydzę się; a obserwując z niedowierzaniem reakcję euro entuzjastów na przemówienie Sikorskiego, nie wstydzę się nawet patosu, którego na co dzień nie znoszę.

Maria Janion kiedyś powiedziała, że: „do Europy tak, ale z naszymi przodkami”. I do tego sprowadzał się mniej więcej deal, który z Polakami zawarli prawie wszyscy politycy od lewa do prawa. Na taką Europę się zgodziliśmy i w takiej Europie Polacy, w tym i piszący te słowa chcieli być. 

Reakcja

Kilka razy w ciągu dwudziestu lat niepodległej III RP, buntowałem się przeciwko liberalnej inteligencji, do której, ja chłopski wnuk, chciałem należeć.

Najpierw nie mogłem zrozumieć, jak odwołując się do racjonalnych argumentów  i cementującego każdą wspólnotę poczucia sprawiedliwości, można odrzucać konieczność dekomunizacji i lustracji (pastor Joachim Gauck i ś.p. prezydent Vaclav Havel, obydwaj stojący na antypodach ksenofobii i nacjonalizmu, a zawsze na gruncie poszanowania praw człowieka, nie wahali się poprzeć rozwiązań, które w przedstawicielach liberalnej polskiej inteligencji budziły odrazę i z którymi walka stała się elementem środowiskowej tożsamości).

Po raz drugi poczułem się nieswojo, kiedy Jarosław Kalinowski u boku Leszka Millera  (i wbrew niemu) bronił polskich rolników przed skrajnie niesprawiedliwym i sprzecznym z unijnymi zasadami, nierównym traktowaniem w ramach Wspólnej Polityki Rolnej. 

Reakcja liberalnej inteligencji była daleka od solidarności z polskim chłopem. Przeważała postawa w której wyższość (klasowa i intelektualna) mieszała się z jawnym lekceważeniem interesu tych, którzy mieli czelność „upomnieć się o swoje”. Kto nie wierzy, niech sięgnie po tygodniki i dzienniki z czasu poprzedzającego wstąpienie do Unii Europejskiej.

Pamiętam, jak było mi wtedy wstyd; jak bardzo poczułem długie haniebne dziedzictwo, które staje w poprzek zawołania: „z polską szlachtą, polski lud”.

Ważniejsze od wewnątrz wspólnotowej solidarności, było licytowanie się na europejskość (z drugiej strony: jakież to polskie, jakie powtarzalne i przewidywalne; „Wesele” Wyspiańskiego, co rusz okazuje się być dramatem po stu latach, aktualnym do bólu).

I dzisiaj znowu, obserwując reakcje entuzjastycznie pro unijnych mediów na przemówienie Sikorskiego, mam poczucie przykrego deja vu. 

„Kto przeciw Stanom Zjednoczonym Europy, ten jest ksenofob, nacjonalista, idiota nierozumiejący polskiego interesu itd. itp.”.

Otóż, nie tylko nie jestem nacjonalistą, ale dorobkiem Romana Dmowskiego się brzydę i uważam go za sprzeczny zarówno z polską tradycją, jak i narodowym interesem.

Tak samo nienawidzę ksenofobii, antysemityzmu, pogańskiego katolicyzmu części moich rodaków; a także chamstwa, głupkowatości i codziennej małości, które im każą żyć w świecie, gdzie zaufanie do drugiego człowieka jest przejawem naiwności, oszukiwanie państwa oznaką zaradności, a traktowanie rodziny (albo partii politycznej), jak mafijnej organizacji szansą na przetrwanie „wśród swoich”.

Co to ma jednak wspólnego z tym, że nie zgadzam się tezami Sikorskiego; więcej: uważam je za nieprzemyślane, niemądre i szkodzące Polsce (wierzę przy tym głęboko, że minister miał jak najbardziej szlachetne intencje)?

Myślę, że rozmowa o zrzekaniu się suwerenności (nawet w sytuacji, gdy inni też to robią) wymaga od wszystkich stron publicznego dyskursu delikatności, szacunku dla adwersarza i głębokiego namysłu, zanim wypowie się choć jedno słowo, napisze jedno zdanie.

Tymczasem, ponownie mamy do czynienia z odsłoną „wojny polsko-polskiej”, w której przeciwnikowi zarzuca się z jednej strony zdradę, a z drugiej nacjonalizm i ksenofobię (a zawsze podłe intencje).

Prawie za cud (i wyjątek potwierdzający regułę) należy uznać fakt opublikowania w Gazecie Wyborczej krótkiego tekstu Piotra Wierzbickiego (outsidera, którego Gazeta przygarnęła na chwilę po jego konflikcie z Sakiewiczem w Gazecie Polskiej).

Tym razem jednak, większą odpowiedzialność za psucie języka publicznej debaty i życia polskiej wspólnoty jako takiego, ponoszą europejscy hurra optymiści, a nie prezes Kaczyński i jego akolici (eunuchy, jak chce Ludwik Dorn).

O ile bowiem argumenty przeciwników tez Sikorskiego są podparte jakimiś racjonalnymi przesłankami (co nie wyklucza cynicznej „gry na węgierskie przesilenie”), o tyle przekaz adwersarzy PiS-u i Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro, sprowadza się do ślepego wyznania wiary, do deklaracji bezwarunkowej pro europejskości, za każdą cenę i w każdych okolicznościach.

Gdzie dzisiaj stoję

Ale dla Polaka wszystko na tym świecie ma swoją cenę; wszystko poza jedynym: honorem i miłością do Rzeczpospolitej. Nie ma w naszej tradycji, w naszej historii ważniejszych punktów odniesienia. I dlatego dzisiaj, co zapewne nie było intencją Sikorskiego, wielu Polaków, którym daleko do pis-owskiej mentalności, stanie tam, gdzie stoi Kaczyński, a nie tam, gdzie stać każe pro europejski mainstream.

I mogę się tylko modlić, żebym nie musiał stać obok prezesa dłużej, niż jest to konieczne.

Opublikowano: Liberte