Judasz

Nie pamiętam pierwszego razu. Niech będzie, że pierwszy raz był niewinny. Taki powinien przecież być. Spaliłem więc Judasza…
Moja babcia, przygotowała dla mnie Judasza, w Wielki Tydzień. Lata osiemdziesiąte. Czermna koło Jasła. Byłem wnukiem pierworodnym. Chcę wierzyć, że tym najbardziej kochanym. Miałem z dziesięć lat. Babcię uwielbiałem; myślę, że była najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałem. Nigdy nikogo nie skrzywdziła. Nawet trochę. Judasz nie był kukłą, tylko kupą chrustu. Kiedy zrobiło się ciemno, podpaliliśmy go. Z górki, gdzie stał dom dziadków, pięknie było widać, jak jeden po drugim zapalają się Judasze na innych górkach w całej wsi. Nie potrafiłem ocenić, czy mój Judasz jest największy, ale był naprawdę duży i dobrze się palił. Nie pamiętam, co robiłem tamtego wieczoru, kiedy już było po wszystkim. Nie pamiętam, czy rozmawiałem z kochanymi dziadkami o tym dlaczego Judasz musi spłonąć. Kiedyś rozmawiałem, ale czy wtedy-nie pamiętam.

Mój teść-przyszły, wszedł do domu i wyglądał, jakby chciał kogoś skrzywdzić. Często tak wyglądał. Kochałem jego córkę, więc widziałem wszystko niewyraźnie. Początek lat dziewięćdziesiątych. Piotrków Trybunalski. Zapytałem dlaczego jest taki wściekły. Zwymiotował czystą nienawiścią. Był oddać książki, wypożyczone przez swoją córkę, a moją miłość największą. W bibliotece, która przed wojną była synagogą, spotkał wycieczkowiczów z Izraela. A może nie z Izraela. Nie pamiętam, czy mówił skąd była ta grupa; niepotrzebnie więc napisałem, że z Izraela; prawdopodobnie tak, ale ja nie pamiętam, czy on wiedział, skąd przyjechali Żydzi, których nienawidził; nie wolno uciekać w literaturę, trzeba pisać jak było. W każdym razie teść spotkał w bibliotece grupę Żydów z zza granicy. Krzyczał, że mają swoje państwo i żeby wypierdalali. Teść pracował wtedy jeszcze w fabryce produkującej ciuchy; wcale nie jakieś kiepskie, ale na globalnym rynku jednak niespecjalnie atrakcyjne. Pracował w fabryce do końca; nawet wówczas, kiedy przestali mu już płacić, bo nie mieli z czego; nawet jak się udawało coś sprzedać, to w fabryce do podziału niewielkiego zysku było zbyt wielu. Piszę o tym, by ludzie pamiętali dlaczego fabryki upadły; kiedy nikt nie chce pamiętać, wrzody pęcznieją, ale mają z wierzchu bardzo grubą owłosioną skórę i ropa wlewa się do środka. Teść tęsknił za komuną. Dalej tęskni. Był aktywnym fanem Edwarda Gierka, gotowym bronić komitetu wojewódzkiego; 13 grudnia 1981 roku dali mu pistolet, żeby bronił, jak będzie potrzeba. Tyle wystarczy tej charakterystyki teścia. Nie pamiętam, czy próbowałem z nim wtedy rozmawiać. Trudno rozmawiać z kimś, kto rzyga. Na pewno rozmawiałem kiedyś ze swoją sympatyczną teściową; ja zapytałem, jak można tak nienawidzić ludzi, którzy nie zawinili i których mordowano tutaj, a ona odpowiedziała: co myślisz, że dzisiaj byłoby inaczej. Możliwość mordowania tu i teraz za nic, zapiera mi dech w piersiach. Nie brałem tego pod uwagę wtedy. Musiało zaczekać kolejnych dwadzieścia lat-do teraz. Mózg wielki oszust nasz wróg pierwszy, kiedy ciało nie jest już młode i nie musi reprodukować, zabiera nam złudzenia i pokazuje świat jakim jest naprawdę.

Moja wychowawczyni w szkole średniej, polonistka, zabrała nas do Częstochowy na wystawę rysunków Bruno Schulza. Jej mąż był pierwszym sekretarzem PZPR w Piotrkowie Trybunalskim i dlatego mieszkali w willi i na ścianie mieli powieszony kobiecy akt; on był inteligentnym komunistą i jak wszyscy lubił być pierwszym i mieć więcej od reszty. Dzisiaj taki dom, jaki oni mieli, buduje każdy wiejski polski chłopak, na kredyt albo z dopłat do krów, ale wtedy prawie każdy dom to była willa-luksus. Mąż mojej wychowawczyni polonistki, w wolnej Polsce był bezrobotnym, bo wbrew kłamstwom nienawistników, nie wszyscy partyjni się uwłaszczyli, na tym pożal się Boże majątku narodowym, co został po komunie. Później byli koledzy partyjni załatwią mu pracę w urzędzie skarbowym, ale to przyszłość. Kiedy wychowawczyni polonistka jedzie z nami do Częstochowy, jest początek lat dziewięćdziesiątych i ona sama utrzymuje dom. Pamiętam kilka rysunków Bruno Schulza, a później jak idziemy na dworzec spacerem i ja idę z wychowawczynią polonistką, nie dlatego, żeby się podlizywać, tylko chciałem z kimś porozmawiać o Schulzu, a żaden z moich kolegów nie był taką rozmową zainteresowany; wychowawczyni polonistki ani lubię ani nie lubię, idę więc z nią i ona mówi: ale wiesz oni to byli jednak Żydami, wiesz wiadomo, że Żydzi. Dziwne, że w ogóle nas zabrała na tą wycieczkę… Jeszcze w liceum tato kupi mi książeczkę Jana Józefa Lipskiego: Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy i z niej się dowiem, że tak o Żydach piszą polscy przedwojenni faszyści: forma wielka, ale treść vel duch antypolski, obcy, popsuty. Żyd wieczny tombak.

Mój tato wchodzi do domu, jest chyba 1989 albo początek 1990, jeszcze żyje PGR, w którym on jest inżynierem i gdzie ja się wychowałem, jakoś niedawno wieszaliśmy plakaty z Tadeuszem Mazowieckim, więc musi być 1990, ojciec wchodzi do domu i chce opowiedzieć dowcip: czy to prawda, że w rządzie są sami Żydzi, nieprawda jest też jeden Syryjczyk. Ileś lat później widzę raz, kiedy mój tato nienawidzi Żydów nienawiścią czystą: scena jak wcześniej, tato mówi: Hitler wiedział, co robi. Tato się zdenerwował, że izraelskie służby specjalne zabiły jednego z przywódców Hamasu, kiedy na wózku inwalidzkim wyjeżdżał z meczetu. Nie chcę sprawdzać w sieci, kiedy to było; nie ma to żadnego znaczenia. Nie jestem pewien, że chodziło o Hamas. To też bez znaczenia. Z tatą jest naprawdę dziwnie, bo on interesuje się innymi kulturami, religiami, coś wie. Kupuje książki. Dzięki niemu Paweł Jasienica wychowuje mnie na dobrego Polaka. Tato jest antysemitą uśmiechniętym. Mówi mi, kiedy już wybudował dom, są lata dwutysięczne, czas zanim tatę zabije wybuch kotła grzewczego, tato nie wie, że dom go zabije i jest tymczasem bardzo zadowolony z życia, są więc lata dwutysięczne, tato mówi: ja jestem antysemitą, ale Stasiu to jest dopiero Żydożerca. Stasiu jest wójtem, a mój tato jego zastępcą, później sekretarzem Gminy Rozprza, a Stasio później starostą; a może już wtedy Stanisław jest starostą, bez znaczenia; tato jest ludowcem i Stanisław jest ludowcem; obydwaj z dziada pradziada. Do taty, do urzędu przychodzi Burza Karliński, żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, który wrócił z emigracji z Kanady i przynosi tacie broszurki, listy Żydów w polskim rządzie i wszędzie, jawnych i zakamuflowanych; pierwszym polskim antysemitą jest wtedy niejaki Bubel; kiedy Bubel staje się mniej aktywny pojawiają się inni; nazwisko Bubla nie ma więc wielkiego znaczenia. Od taty odchodzą różne nitki; jedna z nitek biegnie do czasu po śmierci taty, kiedy przyjeżdża mój wujek, a brat taty-Jan, który jest księdzem. Jest rok 2008 albo 2009. Wujek ksiądz przyjeżdża z kolegą-obydwaj są starzy i na co dzień mieszkają w domu starców dla księży. Wujek z kolegą odmawiają brewiarz, a później rozmawiamy i wujek mówi, że trzeba bronić polskiej ziemi, bo inaczej będzie jak z Żydami i Arabami; jeszcze nie ma wtedy histerii antyislamskiej, Arabowie są więc sojusznikami wszystkich polskich antysemitów; wujek mówi o Żydach, a jego kolega mu przytakuje. Ja próbuję kontratakować, wujek jest zaskoczony, że ktoś myśli inaczej, obraża się, mówi, że jest zmęczony i idzie spać. Kolega wujka też idzie spać. Rano przy śniadaniu ze sobą nie rozmawiamy. Kolejna nitka od taty biegnie do Grenoble, gdzie moja siostra wychodzi za mąż za Francuza. Tato już nie istnieje, siostra nie chce ślubu kościelnego bo nie wierzy w Boga w Trójcy Jedynego, jej przesympatyczny narzeczony nawet nie wie co to za Trójca i ma to gdzieś, moja matka strzela w urzędzie focha, wszystko jest więc w normie. Weselnicy bawią się w pięknym domku, w górach. Są Francuzi, Rumuni, Bułgarka no i my Polacy, rodzina i bliscy panny młodej. Nazajutrz mam kaca, piję kawę z chrzestnym mojej siostry, ma na imię Mieczysław, bardzo go lubię. Mieczysław był dyrektorem w PGR i przełożonym mojego taty; mieszkał biednie z rodziną w prawdziwym pałacu, który historia odebrała właścicielom, zresztą Żydom; super było ich to jest Mieczysława i jego familię odwiedzać, bo pałacowe pokoje były wielkie, ganiało się po nich i naparzało poduszkami z dziećmi Mieczysława w wersji ekstra, a nie jak w ciasnym mieszkaniu w pgr-owskim bloku, w którym dorastałem. Ja mam kaca, a Mieczysław, na którego moja matka mówi Miecio, bo ona wszystkich zdrabnia, Mieczysław się pilnował albo zdrowie mu już nie pozwoliło, więc nie ma kaca i zagaduje mnie o historię, bo ja jestem historykiem, więc to nie dziwi. Mieczysław mówi, że dużo czyta i dopiero teraz się doczytał, kto to naprawdę w Polsce wprowadzał komunizm, któremu Mieczysław syn polskiej wsi był do końca wierny i już wie Mieczysław, że na pewno nie my Polacy. Ja piję kawę, jest pięknie w tych górach okalających Grenoble, wesele było super, siostra jest zadowolona, mój nowy szwagier też, nie pamiętam już, co odpowiadam Mieczysławowi; na pewno coś odpowiadam, ale co z tego. Są inne nitki prowadzące od taty i żadna nie prowadzi mnie do wyjścia z labiryntu, tylko do ludzi, którzy czasami albo permanentnie nienawidzą; trudno wszystkich wymienić. Moje własne nitki też są takie. Identyczne. Po której bym nie szedł i tak dojdę do tej zarazy.

Moi uczniowie mają się przygotować do spotkania z Żydem. Uczę od kilku miesięcy i na pewno nie umiem tego robić; jest rok 2001. Nie mam pojęcia jak rozpisać z sensem dydaktyczny cel takiego spotkania; inna sprawa, że nikt ode mnie tego nie wymaga; gimnazja dopiero ruszyły i pani dyrektor jest zadowolona, że w ogóle wszystko się jakoś toczy. Zrobiłem z dziećmi baner: Jedna Polska kultur wiele. Wpadam na debilny pomysł, żeby spotkanie zacząć od „świadectwa”; każdy opowie, jak i co w domu mówi się o Żydach; taki punkt wyjścia do rozmowy o stereotypach. Wystawiam dzieciaki mimowolnie na pokuszenie: one chcą być lojalne wobec rodziców, a ja wpycham je w rolę Saszki Morozowa; szóstka z wos-u, jak judaszowe srebrniki. Mądry uczeń o imieniu Łukasz, który zawsze przeszkadza mi na lekcji, mówi: nie opowiem, co u mnie w domu myśli się o Żydach. Ma łzy w oczach. Łukasz mnie lubi i ja lubię Łukasza. Jego ojciec jest przewodniczącym Rady Gminy i ma dobrą pracę na kopalni. Naprawdę debilnie było prosić dzieci, żeby opowiadały o swoich domach. Spotkanie z Żydem wychodzi nieźle. Nikt nie donosi na rodziców; dzieciaki zadają pytania, Żyd odpowiada. Wszyscy są zadowoleni. Po spotkaniu jemy rosół stołówkowy w gabinecie pani dyrektor: Żyd je rosół, ja jem rosół, pani dyrektor, nauczycielka wos-u, przychodzi mój tato-urzędnik gminy odpowiedzialny za edukację i też je rosół. Rozmowa się nie klei. Nie wiadomo, czy rozmawiać o gminie żydowskiej, o dopiero co zakończonym spotkaniu, o wojnie, o antysemityzmie, czy jeszcze o czymś; nikt nie wpada na to, że z Żydem można rozmawiać o czymś, co nie dotyczy Żydów. W każdym razie, wtedy w wieku lat dwudziestu sześciu, pierwszy raz widzę żywego Żyda, ale tylko w połowie, bo mama Huberta była Żydówką polską, a tato był Polakiem polskim nieżydowskim.

Cztery lata później pracuję w innym gimnazjum, rzecz dzieje się w Łodzi, do której wracam po roku nieobecności i belfrowania na wsi; rozmawiam o Żydach z nauczycielką Dorotą, która jest moją dobrą koleżanką i często od niej sępię fajki; zarabiam grosze i czasami nie stać mnie nawet na jedzenie, więc się nie wstydzę sępić. Nie muszę pamiętać od czego zaczyna się ta rozmowa. Dwóch albo dwoje Polaków kiedy rozmawia, to zawsze w końcu dochodzi do Żydów. Może zaczęło się od Balcerowicza, bo Dorota nie lubi profesora, obwinia go za bankructwo firmy rodzinnej, którą prowadził jej ojciec w latach 80-tych, kiedy komuna pozwoliła na mikro przedsiębiorczość; to się tak nie nazywało wtedy, ale mniejsza o nazwy, wystarczyło produkować cokolwiek, żeby zarabiać górę inflacyjnych złotówek. Dorota jest w Solidarności, angażuje się przy kościele w pomoc dla rodzin internowanych. Ryzyko bankructwa w latach osiemdziesiątych nie istniało; prawdopodobieństwo śmierci z rąk SB też było niewielkie, patrząc na wagę opozycyjnych przedsięwzięć Doroty; jest więc Dorota w tamtym czasie, w latach 80-tych, bezpieczna i bardzo szczęśliwa. Kiedy z nią rozmawiam w roku 2005, Dorota już nie jest szczęśliwa, mówi: pieniądze to jest nic, widziałam całe walizki pieniędzy i co z tego; mówi: przyszedł Balcerowicz i zabrał, a ojca z bratem wpędził w alkoholizm. Ludzie budują bardzo dziwne opowieści ze strzępków wiedzy i niewiedzy oraz dziedzicznej choroby, o której tu mowa. Dorota mówi: ciotka ich znała przed wojną i nie miała dla nich szacunku, wie ciotka, co mówi, skoro ich znała. Reaguję niesympatycznie i zaraz jest mi wstyd, bo przecież sępię te fajki od Doroty. Pracujemy ze sobą jeszcze dwa lata i staramy się nie rozmawiać o Żydach. Łatwo nie jest, bo dyrektor o imieniu Jerzy wpada czasem do naszej kanciapy i przynosi do poczytania chyba wszystkie prawicowe gazety jakie wychodzą; sporo w nich piszą o Żydach i to tak, jakby nic się nie zmieniło od przedwojnia; dyrektor o imieniu Jerzy ciągle chce ze mną rozmawiać o Żydach; szkoła nosi imię Ofiar Katynia i dyrektor boi się, że jestem forpocztą, a może złogiem żydokomuny, bo mówię, co mówię i jak zaoszczędzę na jedzeniu, to przychodzę do roboty z Wyborczą pod pachą; dyrektor Jerzy ciągle wypytuje dzieci, co robię na lekcjach; w końcu załatwia mi pracę w liceum i ma święty spokój.

We wszystkich szkołach, w których pracuję rozmawiam z kolegami i koleżankami o Żydach. Na przykład z kolegą Adamem, nauczycielem muzyki, który ma żydowskie nazwisko albo niemieckie, trochę tych nazwisk w Łodzi zostało, ale oderwały się od swoich korzeni, kontekstów, czy jak to zwał; homogeniczność jest przecież również kwestią wiary. Jest rok 2002 albo 2003; Adam nie lubi Żydów; nie pamiętam już, co Adam mówi od siebie, ale to bez znaczenia. Teściowa Adama pracuje u prezydenta Kropiwnickiego, którego uważa za geniusza i mówi Adamowi, a Adami mi powtarza słowa teściowej: Kropiwnicki to jest geniusz, że do tych Żydów lata, bo on ich przechytrzył, wykorzysta ich i to jest dowód geniuszu Kropiwnickiego. Nie jest ważne więc co mówi Adam od siebie, skoro pamiętam dokładnie, co teściowa mówi Adamowi, a ten mówi mi i wiem w jaki sposób to mówi.
Jest rok 2004. Żeby mieć na jedzenie, dorabiam w szkole prywatnej; są obchody likwidacji łódzkiego getta i maluję z uczniami prywatnej szkoły granice getta na chodnikach i asfalcie na Bałutach. Nie pamiętam już imion uczniów, z którymi nanoszę graffiti na chodniki i asfalt. Malujemy biały napis getto albo Litzmannstadt getto już nie pamiętam; te napisy się wytarły; nie ich ma dzisiaj; chociaż może jakiś się nie wytarł, trzeba by sprawdzić, to chyba ma jakieś znaczenie. Wtedy jest rok 2004 i się zastanawiamy, jak długo napisy przetrwają. Na ulicy Lutomierskiej krzyczy na nas pani, która przechodzi: Jewreje wypierdalać stąd, co wy z tymi Arabami robicie. Tego dnia już nikt więcej na nas nie krzyczy, nikt się też nie przyłącza do malowania. Mógłby ktoś pomyśleć, że Polska jest krajem islamofilów.

W tamtym czasie niestety angażuję się społecznie i politycznie. W liberalnej partii, do której należę, jest rok chyba 2003, kolega partyjny Jarek mówi: nie mam szacunku dla Żydów, co oni z tymi Arabami robią; Jarek jest mądry ma doktorat, a jego matka mały sklep-nie wiem, czy to jest ważne; antysemityzm kolegów z partii liberalnej jest nielegalny i rzadko ktoś mówi; tym bardziej, że szefową partii jest posłanka o imieniu Iwona, która w 1968 roku była pierwszym sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej i pomagała towarzyszowi Gomułce wyrzucać z Polski resztkę Żydów; antysemityzm w łódzkim oddziale liberalnej partii był więc nielegalny, co się teoretycznie rozumie, bo tak wychodzi z definicji partii liberalnej, był też troszku tabu z powodu przeszłości szefowej struktur. To nie przeszkadza aż tak bardzo, więc kiedy na jajeczku wielkanocnym dzielimy się jajkiem i pijemy czystą wódkę, jeden z członków koła, do którego ja akurat nie należę, ale to nieważne, okazuje się być ojcem mojego kolegi ze studiów, który dostał robotę w IPN i ten ojciec kolegi mówi: ja nie mam wobec nich kompleksów. Dziwaczne, mieć do powiedzenia o Żydach tyle, że się nie ma kompleksów; nie bardzo rozumiem, o co mu chodzi, być może dlatego, że jestem lekko nawalony. Ktoś obok zaczyna rzygać, bo wódka i jajka to nie jest dobre małżeństwo i już nie rozmawiam z ojcem kolegi ze studiów, który to ojciec jest członkiem tej samej, co ja partii liberalnej i nie ma kompleksu wobec Żydów.

W siedzibie chadecko-narodowo-nijakiego stowarzyszenia, do którego należę, wisi Matka Boska, krzyże i chyba portret Dmowskiego, a na pewno szabla, co jest kompletnie bez sensu, bo Dmowski był przecież za nowoczesnością, ale nie szkodzi. Siedziba jest w kamienicy, która została po Żydach; jeżeli to ma jakieś znaczenie. Andrzej kolega ze stowarzyszenia mówi: mój ojciec był prokuratorem za komuny i w partii był, ale to nie takie proste. Andrzej mówi: za co Ty Żydów Michał tak lubisz, nie rozumiem, wiadomo przecież, że Żydzi są odpowiedzialni za komunizm. Jedno mówi Andrzej i drugie mówi Andrzej. Rozmawiam z Andrzejem, który jest mądry, pisze wiersze i nawet jeden opublikował mu Robert Tekieli. Jest rok 2005. Z rozmowy jak zawsze nic nie wynika; m. in. z powodu nienawiści do Dmowskiego wypisuję się szybko ze stowarzyszenia; nie wiem po cholerę w ogóle się zapisałem; widocznie miałem taki czas, że chciałem gdzieś bardzo przynależeć.

Zmieniam fach i jest rok 2013. Zabezpieczam wycieczkę żydowską, której nikt nie atakuje; nie było w Łodzi nawet jednego przypadku, żeby ktoś fizycznie zaatakował prawdziwego Żyda, ale wszyscy się boją, że kiedyś zaatakuje; wiadomo dlaczego się boją, chociaż nikt głośno tego nie powie i dlatego zabezpieczam wycieczkę. Żydzi są zmęczeni i znudzeni; to nastolatki, którym zafundowano maraton od miejsca zagłady do miejsca zagłady, wszędzie wypada się wzruszyć, może nawet zemdleć; to musi męczyć i nudzić. Cieszy mnie widok tylu żywych Żydów, a mój kolega Marek który też zabezpiecza, mówi: byłem wczoraj zabezpieczałem, pod pomnikiem pękniętego serca, tam ich nie było, ale to pomnik naszych dzieci polskich, a nie ich żydowskich. Kiedy Żydzi odjeżdżają, gruby mundurowy w radiowozie mówi: wreszcie skurwysyny odjeżdżają; ciekawe, czy nasze wycieczki ktoś u nich pilnuje, ciekawe kurwa bardzo.

Od czasu, kiedy wytatuowałem sobie na przedramieniu napis JUDE, taki sam jak nazwa łódzkiej kapeli-uprawiającej industrialny łomot, muszę słuchać częściej, że ktoś coś mówi; należało to przewidzieć. Większość znajomych jest ciekawa dlaczego i żartuje, że ciężko trochę strach teraz ze mną iść na wódkę; inni całkiem serio tatuaż uznają za objaw choroby psychicznej albo mówią: obnosisz się (Żydzie); generalnie można się przyzwyczaić. Trafiają się antysemici bezwstydni: napis ich prowokuje i wyrzygują litanię: talmud, banki, reprywatyzacja, lasy państwowe, kryzys, lobby… każdy Polak ją zna. Wierzy albo przynajmniej słyszał u kogoś bliskiego. Tatuaż robię jesienią 2015 roku i się boję, że tatuażysta mi coś wstrzyknie, jakąś żółtaczkę albo AIDS, kiedy mu mówię, jaki chcę mieć napis, ten tatuaż; żałosne jest to, że się boję, bo tatuażysta mówi: pojechałbym do Oświęcimia, bo nie byłem ale podobno wstęp kosztuje 100 PLN. Jedna nitka mniej. Zawsze coś.

Gdzieś po drodze moja żona mówi, że jej kolega z pracy o imieniu Miłosz mówi: jaki to antypolski film to Pokłosie. Nie wiem, co jest w Pokłosiu antypolskiego; moja żona też nie wie. Albo w Sąsiadach Grossa. Rozmawiam o tym z przyjacielem Krzysztofem. Krzysztof jest mądry, słucha Trójki i ma kolekcję winylowych płyt; nie wierzy też, że Jezus był Bogiem, czyli mógłby być muzułmaninem albo Żydem, gdyby nie to, że Krzysztof chyba w ogóle nie wierzy w Boga; nie ma to zresztą chyba żadnego znaczenia. Krzysztof mówi: mój dziadek opowiadał, że kiedy był w wojsku przed wojną, to można było Żyda bezkarnie kopnąć w dupę. Krzysztof mówi dalej: jeżeli można było Żyda bezkarnie kopnąć w dupę, plus propaganda tak zwanego świętego ojca Maksymiliana zrobiła swoje, to chyba oczywiste, że płonęła stodoła i nie tylko. Rozmawiamy z Krzysztofem jeszcze przez chwilę o Żydach, ale coraz ciężej nam się oddycha, więc kończymy i Krzysztof opowiada mi o swojej fascynacji Japonią. W Japonii prawdopodobnie nie ma Żydów i jest mało Polaków. Rozmawiamy wiosną 2016 roku; nasi synowie mają bal gimnazjalny i jesteśmy z nich dumni, to mądrzy chłopcy; przypilnowaliśmy, żeby żaden z nich nie był zarażony i żeby nie prowadziły do nich nitki, które nie pozwalają wyjść z labiryntu. Teraz pilnujemy balu, żeby dzieciaki nie piły, nie daj Boże ćpały i nie paliły papierosów. Niepotrzebnie rozmawialiśmy o Żydach, bo zamiast się tylko cieszyć z tych naszych fajnych synów, martwimy się, co będzie dalej i jak się to wszystko potoczy.

W 2014 roku przychodzi proboszcz po kolędzie, mieszkam w bloku niedaleko największego w Europie żydowskiego cmentarza, niedawno się przeprowadziliśmy i proboszcz jest ciekawy nowych parafian. Parafia jest pod wezwaniem Bożej Opatrzności; nad drzwiami kościoła mamy masoński symbol: oko w piramidzie. Mnie to śmieszy. Proboszcz jest po kolędzie i kiedy kończymy modlitwę proboszcz mówi: a nie, ja nie byłem na cmentarzu, może się kiedyś wybiorę do nich. Proboszcz tak mówi, bo ja mówię najpierw: dobrze mieć taki cmentarz pod nosem. W tym samym 2014 roku rozmawiam z tym samym proboszczem na plebani o Polsce i proboszcz mówi: Adam Michnik nigdy nie działał dla dobra Polski. Więcej nie rozmawiamy.
Zaczyna się z muzułmanami. Jest rok 2016, jesień i na mszy ksiądz mówi: Jan III Sobieski; zapomina wspomnieć o polskich Tatarach, którzy mu pomogli pogonić Turków. Zapomina albo nie wie, albo nie chce wiedzieć, że pomogli. Judasz płonie oczywiście tak samo jak zawsze, tylko już nie sam; jeżeli towarzystwo ma jakieś znaczenie, kiedy się płonie.

Michał Augustyn

P.s. Nie jestem dziennikarzem, ani pisarzem. Pisanie tego tekstu mnie bardzo zmęczyło. Mam nadzieję, że ktoś to kiedyś zrobi lepiej. Ja napisałem jak umiałem. Wszystkie postaci występujące w tekście są autentyczne.